wtorek, 1 lipca 2014

One Shot - Love is a dangerous game to play

One Shot a może raczej imadżin  dedykowany wspaniałej @EchelonDarielek z twittera :D przepraszam z góry za błędy ale był pisany na szybko. xx 


***



Kilka lat temu przeprowadziłaś się do Kalifornii. Tego dnia twoja praca wymagała odwiedzenia Los Angeles, miasta aniołów które od początku cię odpychało. Pieniądze, dążenie do perfekcji, do kariery. Wolałaś spokojniejsze San Francisco. Wysiadłaś elegancko ubrana ze służbowego wozu. W ręku dzierżyłaś teczkę z umowami i innymi ważnymi papierami. Do przejścia zostało ci jakieś pół kilometra, z racji tego że bliżej nie dało się zaparkowac. Szłaś pewna siebie myśląc jedynie o tym, że po powrocie do domu będzie czekał na ciebie twój mąż. Mieliście już plany na tą noc. On zawsze cię zaskakiwał więc oczekiwałaś coraz więcej. Jeszcze nigdy cie nie zawiódł. W twojej głowie kłębiły się również inne myśli. Urywki wspomnień. Los Angeles - niegdyś kojarzyłaś je ze swoim ulubionym zespołem. Co się z nim stało? Wokalista, no tak, ten nieszczęsny wokalista. Presja go przerosła więc porzucił zespół. Echelon był załamany ale jak wiadomo, wszystko musi się kiedyś kończyc. Jared miał wtedy 49 lat i chociaż w dalszym ciągu nie wyglądał na swój wiek, czuł się okropnie. Gdy byłaś już prawie u celu nagle usłyszałaś dziecięcy śmiech. Znajdowałaś się w dzielnicy domków, więc to jasne że mieszkają tu dzieciaki - pomyślałaś. Nagle coś uderzyło cię w rękę sprawiając że teczka wypadła na chodnik. Piłka. Spojrzałaś na małego chłopca który w jednej chwili znalazł się przy tobie by pomóc pozbierac ci ważne dokumenty. -Dziękuję - powiedziałaś.
 Chłopiec uśmiechnął się, zabrał piłkę i wrócił przed swój dom by kontynuowac zabawę. Spojrzałaś w tamtym kierunku. Na trawniku oprócz dziecka stał też jakiś mężczyzna. To jak bawił się z, prawdopodobnie, swoim synkiem sprawiło że się rozczuliłaś. Powinnaś iśc na spotkanie, ale coś cię tu zatrzymywało. Mężczyzna nie pozostał obojętny na kobietę która przyglądała się z dziwnym wyrazem twarzy jemu i jego dziecku. -Mogę w czymś pomóc? - zawołał nagle. Ten głos... rozpoznawałaś go ale nie chciałaś w to wierzyc. Zza promieni słonecznych skutecznie zasłaniających ci postac zbliżającego się mężczyzny ujrzałaś TE dłonie. Coraz więcej podobieństw ale.. to nie może byc... Nagle stanął tuż przed tobą. To był on, 6 lat starszy niż wtedy, gdy po raz ostatni go widziałaś. Jego zdjęcie, wywiad z nim, koncert... -Shannon? - zapytałaś. -Znamy się? - odpowiedział mężczyzna uśmiechając się. To był on, wiedziałaś to na 100%. Nagle bez uprzedzenia rzuciłaś się na niego. Przytuliłaś tak mocno że cofnął się o krok ale nie puścił. Rozpoznał w tobie wiernego fana, wiadomo, nadal ich miał. Czasem spotykał echelonki które go rozpoznawały. Teczka znów wylądowała na ziemi a posłuszne dziecko od razu przybiegło by ją podnieśc. -Tatusiu? - zapytało stojąc kilka kroków od was, przytulających się, jakbyście byli przyjaciółmi którzy nie widzieli się od wieków. Shannon cię puścił. -Dziękuję - powiedziałaś. Byłaś mu wdzięczna za wszystko do czego przyczynił się lata temu. On, jego brat i przyjaciel. Trójka która pozwoliła ci uwierzyc, której muzyka docierała do każdego skrawka twojej duszy. Przypomniałaś sobie o tym, jak marzyłaś by kiedyś naprawdę mu to powiedziec i gdy się poddałaś. -Shannon! -krzyknęła nagle jakaś kobieta stojąca u progu domu. Spojrzeliście równocześnie w tamtym kierunku. Spodziewałaś się zobaczyc jego żonę, ale w drzwiach stała Constance. -Już idę! Możesz wziąc małego? - krzyknął do niej a potem spojrzał na ciebie. -Za co dziękujesz? - zapytał. -Za to że moja młodośc była taka wspaniała. - Uśmiechnęłaś się.

 Shannon zaproponował wspólne zdjęcie, wiadomo, fani zawsze tego chcieli, ale ty odmówiłaś. Nie miałaś telefonu, po za tym, już nawet tak bardzo nie zależało ci na dowodzie. Podziękowałaś osobie która była centrum twojego młodzieńczego wszechświata. Pożegnaliście się jak starzy przyjaciele. Zapomniałaś się przedstawic ale to nic. On wiedział kim jesteś. Kilka dni później siedząc przy biurku w sypialni zaczęłaś przeglądac najnowsze informacje o Shannonie Leto. Dowiedziałaś się, że jego żona zginęła w wypadku a on został zupełnie sam z dzieckiem. -Kochanie.. - twój mąż pojawił się w drzwiach. Był przystojny jak zawsze a podkreślał to brak ubrań. -Możesz zrobic mi herbaty? -spytałaś z obojętnością na co on przytaknął i wyszedł. Było ci żal dawnego idola ale z drugiej strony podziwiałaś go za to, że się nie załamał. Nadal był z dzieckiem, widac że matka mu pomagała. Kto wie, może brat też czasem go odwiedzał... Pijąc ciepły napój przyniesiony przez męża zastanawiałaś się, co by to było, gdybyś to ty była na miejscu żony Shannona. Najszczęśliwszej kobiety na ziemi która straciła wszystko w jednym momencie. W tej chwili cieszyłaś się, że jesteś tu, gdzie jesteś i po cichu zaczęłaś planowac dziecko. Synka.

sobota, 28 czerwca 2014

Rozdział 9



Początek pisany w innym czasie. Dlaczego? Zobaczycie przy końcówce. xx 

*** 
Czuję zapach benzyny. Ostry, drażniący moje delikatne nad wyraz nozdrza smród rozkładającego się ciała, lasu, mineralna woń jeziora... coś jest nie tak. Idę powoli w stronę lustra. Patrzę w swoje odbicie widząc jedynie gałki oczne. Reszta zniknęła. Cała ta okalająca powłoka skóry, mięśni i kości. Stąpam bosymi stopami po czymś lepkim. Jestem pewna, że ciecz próbuje mnie spowolnić, i że nie powinnam iść w tamtym kierunku. Słucham głosu krzyczącego w mojej głowie JENNY, JENNY CHODŹ TU PODEJDŹ, JENNY, MOJA MAŁA KRUSZYNKO, JESTEŚ BEZPIECZNA.  Tak... Jestem w łazience. Bezpiecznym, normalnym pomieszczeniu codziennego użytku. Jest dobrze. Nieistniejąca głowa spogląda w dół. Po lepiącej się od uryny i osocza podłodze pełza robactwo niekiedy ocierając się swoimi śliskimi ciałkami o moje bose, brudne od tego wszystkiego stopy. Chcę krzyczeć ale coś odebrało mi głos. Jest mi duszno i czuję jakby pomieszczenie zmniejszało się o metr kwadratowy z każdym moim kolejnym oddechem. ZRÓB TO mówi głos. Patrzę na swoje odbicie. Wszystko wróciło na miejsce. Moja twarz, przestraszone spojrzenie i szaleństwo które odbija się blaskiem z takim samym natężeniem jak w oczach... Shannona. JESTEŚ ODWAŻNA JENNY - to jego głos. DLA MNIE TO ZROBISZ, TAK? - tak. BO MNIE KOCHASZ? - tak. BĘDZIEMY W TYM RAZEM, ROZUMIESZ MNIE? RAZEM. - razem. Nagle bezwiednie unoszę kciuk i z impetem wbijam go sobie w gałkę oczną. Krzyczę bezgłośnie. Matko boska, patrzę jednym okiem to na siebie to na kciuk umazany białkiem. Boli. Piecze. Podnoszę kciuk kolejny raz i pozbawiam się wzroku. Dotykam całej twarzy, pustych oczodołów które są takie już od wielu dni, miesięcy, lat. Czuję oddech na karku. TERAZ MASZ TYLKO MÓJ GŁOS I TYLKO NA NIM MOŻESZ POLEGAC, ROZUMIESZ? - kiwam głową. Ciągnie mnie w dół, coraz niżej, niżej, łapie, oplata niczym wąż i dusi. Zaczynam krzyczeć coraz głośniej rozumiejąc jak obcy jest w tym momencie mój głos. Kim jestem? 

-Carrie! - obudziłam się. -Carrie, mój boże. Miałaś koszmar a krzyczałaś, jakby cię ze skóry
 obdzierali! - Usiadłam na miejscu pasażera w luksusowym wozie. Jared złapał mnie za rękę i przyciągnął do siebie. Natychmiast zaczęłam dotykać swojej twarzy upewniając się że wszystko jest na swoim miejscu. Odetchnęłam z ulgą. Matko boska, ile to sen potrafi napędzić ludziom stracha! To pewnie po lekach które dał mi Jared. Wtuliłam się w niego. Poczułam się bezpiecznie pozostając w nadziei, że Shannon został tam gdzie widziałam go ostatnim razem. W pokoju nr. 237. Jechaliśmy w ciszy gdy nagle postanowiłam zadać dręczące mnie pytanie.
-Kim do cholery jest Jenny?!

czwartek, 26 czerwca 2014

Rozdział 8



 Krótko, Po-Rybnikowo i z lekkim wkurwem na Shannonka :) Miłej lektury 

***

Wymierzał mi kolejne ciosy. Zza dziwnej mgły widziałam jego roziskrzone spojrzenie. Chwiejąc się na nogach pomyliłam kierunki i omal nie wpadłam w jego ramiona. Uderzenie. Po chwili czułam  jak ciepła strużka krwi spływa mi po brodzie. Przytrzymał mnie nie dlatego by zapobiec upadkowi, ale dlatego by móc powtórzyć uderzenie. Znowu, znowu i znowu. Skupiłam się na jednym punkcie w pomieszczeniu. Leżało tam jakieś czasopismo a obok stała szklanka z niedopitym whisky. Omijałam jego rozjuszone spojrzenie, bo nie mogłam znieść myśli iż zadawanie mi bólu sprawia mu przyjemność. Nie mogłam zrozumieć czego w tym wszystkim brakuje. Robił co robił a ja chodziłam w kółko ciągle wpadając na niego i omijając tym samym niektóre ciosy. Słuchałam jak klnie pod nosem i śmieje się niczym szaleniec. Co pominęłam?  Z kolejnym ciosem jakiś nagły przebłysk wskazał mi drogę na którą musiałam wstąpić by poznać odpowiedź. Brakowało bólu. Nie krzyczałam jak za pierwszym razem co jemu najwyraźniej nie pasowało.
-Shannon… - powiedziałam cicho znów opadając w jego stronę. –Chcę spać – Złapał mnie w pasie, usiadł na fotelu i posadził sobie na kolanach. Nie rozumiałam ani swojego zachowania, ani jego kolejnych kroków które prowadziły ku niczemu. Najpierw mnie atakował z czystą przyjemnością wymalowaną na twarzy, potem ostro się wkurwił a teraz ja, pokrzywdzona, zakrwawiona, zbolała i odurzona przez tabletkę podaną przez Jareda, leżałam skulona w jego ramionach i nie zostałam odrzucona. Czułam że jego serce bije wolniej co pewnie oznacza, że się uspokoił. Jego zapach przyciągał a ja, nie wiedząc co czynię, wtuliłam się jeszcze bardziej pozwalając by otoczył mnie ramionami. Szeptał coś niezrozumiale a ja zamknęłam oczy. Krew z mojej twarzy, która przylegała do jego klatki piersiowej, wsiąknęła w materiał jego koszulki. Na głowie czułam ciepły oddech. Słyszałam również zmysłowy głos powiązany z nutką szaleństwa. To potwór – przypomniałam sobie. Nazywa cię imieniem swojej byłej i sprawia ogromny ból – dodała podświadomość. –Jenny, Jenny. Tak bardzo cię kocham, powiedz mi to samo, proszę, potrzebuję tego!– wykrzyknął inny głos w mojej głowie parodiując Shannona. Działanie leku który przyjęłam kilka godzin wcześniej pogłębiło się a ja, nie czując strachu a potrzebę bliskości jak również snu, pozostawałam w ramionach tego tak zwanego ‘potwora.’
-Dość tego dobrego… - usłyszałam głos odbijający się echem po całym pomieszczeniu. Ostatnie słowo zatarło się jakby coś na kształt czarnej dziury je pochłonęło. Byłam w niej ja, Shannon i głos znad mojej głowy. Ktoś podniósł mnie a ja wtuliłam się w kolejne znajome ciało. Strona której zostałam odebrana nie opierała się. Nagle, poczułam powiew świeżego powietrza i zapadłam w głęboki sen.

niedziela, 8 czerwca 2014

Rozdział 7




Nie czułam kończyn. Coś naciskało na moją klatkę piersiową. Nie chciałam już dłużej walczyć. Błagałam by to się skończyło…

Leżałam skrępowana na podłodze z twarzą przyciśniętą do takiej samej wykładziny, jaka pokrywała podłogę w pokoju Jareda. Jego brat, najgorszy skurwiel jakiego było mi dane spotkać, oddalił się gdzieś i pokój wypełniał jedynie mój skowyt. Od wejścia do tego pomieszczenia, do tego momentu minęło zaledwie… czułam jakby to była wieczność ale Shannon uświadomił mi, że nie więcej niż pół godziny. Był cholernie miły, uśmiechał się i mówił mi, jaka jestem piękna…

 Po wejściu, kazał mi usiąść na łóżku. Odprowadził mnie wzrokiem po czym uklęknął tuż przede mną i zaczął całować moje dłonie. To jak drżałam ze strachu i łzy napływające mi do oczu wydawały się dla niego bez znaczenia. Nie zwracał uwagi na mój stan. To był jego czas.
Na początku nie bił mnie i traktował jak coś, o co trzeba dbać i uważać by się nie potłukło. Nagle zbliżył się do mnie i spojrzał głęboko w oczy.  Mrugnęłam i łza spłynęła mi po policzku. Uśmiechnął się wtedy po czym niespodziewanie zamachnął. Poczułam piekący ból na twarzy. Upadłam na poduszkę a on zaczął chodzić po pomieszczeniu i drzeć się –Masz być szczęśliwa, masz być w chuj szczęśliwa niewdzięczna szmato! – próbowałam powstrzymać łzy. To tylko godzina. –Nie jesteś? Nie sprawiam ci przyjemności? Nie czujesz się bezpieczna i kochana? Jenny, kocham cię. –podniósł mnie z łóżka i rzucił o podłogę – Jenny, jesteś najlepszym … co mnie.. spotkało… -mówił z czułością ale i nieukrytym żalem. Próbowałam się podnieść ale unieruchomił mnie nogą. –Kochasz mnie? – nie odpowiedziałam. 
–Skarbie, kochasz mnie? Kochasz mnie?!- krzyknął na co wydałam z siebie cichy pisk i przykryłam głowę dłońmi. –odpowiedz – wysyczał przez zęby. 

–kocham cię – powiedziałam cicho po czym zamknęłam oczy i czekałam na następny cios, który nie nadszedł. Shannon wyszedł śmiejąc się a gdy wrócił, w zupełnie innym nastroju, wiedziałam że teraz zacznie się prawdziwa gra. 

Pięć minut później leżałam skrępowana na łóżku. Zgwałci mnie – pomyślałam po czym przypomniałam sobie, że to nie dlatego tu jestem. Co w takim razie robiłam na łóżku? Shannon zdjął podkoszulek i zaczął się przebierać. Patrzyłam na niego kątem oka i modliłam się, by to co zrobi nie było aż tak bolesne. Wyjął coś z walizki i kucnął przy moich stopach. Zdjął delikatnie obie podkolanówki i przejechał dłonią po moich nogach, zamykając oczy i wzdychają cicho. Zakneblował mnie. Patrzyłam na to wszystko niewidzącym wzrokiem pewna, że zaraz stracę przytomność albo może obudzę się z tego koszmaru, w którym bardzo seksowny mężczyzna usiłuje doprowadzić mnie niemal do śmierci. Zamknęłam oczy i czekałam. 

Nagle poczułam okropny ból w stopach, ciepło, gorąco, parzyło mnie cholernie. Próbowałam krzyknąć. Wgryzałam się w szmatę którą Shannon wepchnął mi do ust. Nie mogłam oddychać, zrobił to z drugą, nie potrafiłam określić stopnia na skali bólu. Odgięłam się do tyłu i zaczęłam się wyrywać. –przestań albo wypalę ci gałki oczne – powiedział cichy głos, tuż nad moim uchem. Obróciłam głowę i dostrzegłam płomień palnika oraz jego twarz, tuż za nim. Okropnie się uśmiechał. Błysk który dojrzałam w jego oczach, gdy mnie wtedy całował był teraz niczym płonący las. Nic nie było w stanie go ugasić. 

Następne co pamiętam to krzyki, zbliżający się w moją stronę głos i odgłosy szklanych przedmiotów rzucanych o ściany. Ktoś podniósł mnie z łóżka. Nie wiem, kiedy zostałam odwiązana ale przez cały ten czas  miałam wrażenie, że nie mogę się ruszyć. Moim zbawcą w tym momencie okazał się Jared. Gdy moja głowa opadła za jego ramię, włożył pod nią drugą rękę i zaczął szeptać coś do mnie. Nie rozumiałam ani słowa, wiedziałam jednak, że jestem już bezpieczna. Shannon został za zamkniętymi drzwiami pokoju 237 a ja powoli oddalałam się, czując jak zło w powietrzu ulatuje zostawiając miejsce na to, co postanowię w nim umieścić. Ból w nadgarstkach, smród palonej skóry i metaliczny posmak w ustach. 

Jared położył mnie na łóżku i gdy się otrząsnęłam podał mi szklankę wody. Usiadłam opierając się o ścianę.
-Jared, zabierz mnie do domu. Nie chcę tu być. –wyszeptałam błagalnym tonem nie do końca rozumiejąc celu swojej wypowiedzi. Przecież on nie puści mnie wolno i nawet jeśli zależy mu na moim bezpieczeństwie, kaprys brata zawsze będzie ważniejszy. 
-Kurwa...-wysyczał przez zęby. Wstał i ukrył twarz w dłoniach. Odetchnął głęboko a potem sięgnął po apteczkę leżącą przy drzwiach. –Będzie dobrze maleńka… - powiedział opatrując mi stopy. 

Przez następne kilka dni nie mogłam chodzić toteż Jared przynosił mi wszystko do łóżka. Nikt przez ten czas mnie nie krzywdził a Shannon nawet nie raczył się pokazać, za co dziękuję bogu. Jared pojawiał się kilka razy dziennie a potem wychodził na parę godzin zostawiając mi jedzenie zakupione w jakimś barze oraz książkę czy gazetę. Tego dnia leżałam jedząc sałatkę i przewracałam kolejne strony powieści S. Kinga pt. ‘Lśnienie’. Nie mając nic, czym mogłabym zająć myśli zaczęłam porównywać Shannona do głównego bohatera tejże powieści. Czyżby miał on problemy z alkoholem, tak samo jak Jack Torrance? A może co innego wpłynęło na jego charakter. Na to, jak zachowuje się wobec ludzi, na to jak lubi ich krzywdzić… Przypomniałam sobie jak opowiadał o swojej dziewczynie, nagły przebłysk okropnych wspomnień dał mi do zrozumienia, że zostałam nazwana jej imieniem.  Jenny. Czy to ona była odpowiedzialna za jego stan? Czy to przez nią stał się potworem? 

Jared przyszedł wieczorem by zmienić mi opatrunek. Na dworze padał deszcz a sypialnię oświetlała jedynie lampka nocna. Dał mi jakąś koszulkę do spania i odwrócił się gdy ściągałam poprzednią.
-Długo tu będziemy? –zapytałam.
-Jutro wracamy do domu. –powiedział odwracając się w moją stronę.
-Do domu? – zapytałam idiotycznie. Wiedziałam, że jadę z nimi i na miejscu Shannon będzie miał pełne pole do popisu.
-Los Angeles – uśmiechnął się uroczo. –Byłaś tam kiedyś? – zapytał siadając na brzegu łóżka i odbierając ode mnie przepocony podkoszulek w którym kisiłam się przez te dni. Nie pomyślał wcześniej, żeby dać mi coś świeżego.
-Nie byłam, ale wiele o tym miejscu słyszałam. Jak każdy z resztą – westchnęłam. –Miasto Aniołów, co? Sądzę, że twój brat tam nie pasuje…
- Chciałbym ci to wszystko jakoś wynagrodzić. – powiedział pewnie patrząc mi w oczy. Milczałam ale po namyśle zapytałam.
-Dlaczego nie przychodzą tu żadne pokojówki? Nikt nie słyszy tych awantur?
-Właściciel wisiał nam przysługę. Całe piętro jest puste.
-To wiele wyjaśnia… - westchnęłam
-Jak stopy? –zapytał spoglądając w ich stronę
-Próbowałam stawać i nawet tak bardzo nie boli…
Mogłabym uciec. Mogłabym uciec w tej chwili.
-Carrie, czy mógłbym dziś tutaj spać?
Zaskoczył mnie tym pytaniem.
-Poprzednio nie pytałeś o zgodę – uśmiechnęłam się lekko, rozluźniając atmosferę.
-To było nieuprzejme z mojej strony. Więc, mógłbym?
-A zdradzisz mi powód?
-Gdyby nie okoliczności, to byłby całkiem miły wieczór… -zmienił temat. Położył się na kołdrze po mojej prawej stronie. Skuliłam się i odsunęłam lekko robiąc mu miejsce.
-Gdyby nie ty, widziałabym to w innych kolorach. Jesteś mniejszym skurwielem niż brat –zaśmiałam się.
-Nie jestem skurwielem – powiedział szczerząc się. Ułożył głowę na poduszce i zamknął oczy. –Jestem idiotą który nie zna słowa ‘asertywność’
-Może czas je poznać? 

Zbliżyłam się do niego wychodząc spod kołdry. Za duża koszulka spadła mi z ramienia. Nieświeże włosy nadal zaplecione w warkocz odgarnęłam do tyłu i spojrzałam na Jareda z góry.
-Co robisz? –zapytał rozmarzonym głosem. Spojrzał na mnie swoimi błękitnymi oczami. Nie wiem jak to nazwać, nie mam zielonego pojęcia. Powinnam nienawidzić tego człowieka. Mojego porywacza. Współwinnego. Ja natomiast zaczęłam coś do niego czuć. Nie było to silne uczucie, może raczej zauroczenie i dziwna wdzięczność. Byłam w tym momencie taka samotna, że nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego co robię. Jared objął mnie w pasie i opuścił na siebie. Jego przenikliwy wzrok cały czas skupiony był na mojej twarzy z której nie schodził uśmiech. Uniósł głowę i gdy zamknęłam oczy w wyczekiwaniu, pocałował mnie delikatnie. Pogłębiłam pocałunek lądując całkowicie na jego ciele. Nie przeszkadzał mu ten ciężar. To był moment, chwila zapomnienia. Zrzucił mnie delikatnie na miękki materac i przytulił do siebie. Nie odzywaliśmy się, tylko leżeliśmy słuchając niknących odgłosów deszczu. 

Gdy już prawie zasypiałam ktoś zakłócił ten piękny film drąc się i wyrywając Jareda z moich objęć. Całkowicie już obudzona w kilka sekund znalazłam się przy oknie przyciskając plecy do zimnej szyby. Stopy pod takim naciskiem bolały okropnie ale w tej chwili strach był gorszy więc stałam wyprostowana i patrzyłam jak Shannon wymierza kolejne ciosy swojemu bratu. Ten zdołał jakoś wstać i sięgnąć po coś do apteczki. Stałam jak wryta. Zaraz zrobi to mnie. Zabierze mnie, zabije, zmasakruje. 
Shannon podszedł wyraźnie wkurzony i złapał mnie agresywnie za rękę. Poprowadził mnie do wyjścia a ja tylko jęczałam z bólu.
-Zamknij się suko! Pobawimy się jak ostatnio… -powiedział będąc już przy drzwiach.
Nagle Jared wcisnął mi w wolną rękę jakieś tabletki i powiedział coś, co miało zapewne znaczyć że mam je połknąć. Zrobiłam to będąc już ka korytarzu. Shannon nie obracał się tylko szedł ciągnąc mnie za sobą. Za moment zacznie się kolejne piekło. 




***

 Po długiej przerwie wróciłam z kolejnym odcinkiem. Jak się podobało? 
Czekam na komentarze 
xx

niedziela, 25 maja 2014

Zawieszam

Zawieszam bloga, ale na krótko!
W pierwszym tygodniu czerwca postaram się dodać rozdział w którym opiszę to, co wydarzyło się w pokoju 237 ;)
Teraz, trzeba oczywiście poprawiać oceny. Zwłaszcza kiedy ma się kilka zagrożeń :( A jak nie zdam, to oczywiście nie jadę do Rybnika.
Na całe szczęście żadne z zagrożeń nie jest poważne i w tym tygodniu powinno mi się udać z nich wyjść.
Nie zapomnijcie o mnie przez ten krótki czas! obiecuję dłuuugi odcinek.
Trzymajcie się xx

sobota, 17 maja 2014

Rozdział 6




Moje ciało przeszedł dreszcz ale nim zdążyłam się zorientować, Jared lekkim ruchem wepchnął mnie do łazienki i zamknął drzwi. Byłam przerażona. Myślałam, że Shannowi  chodziło o zaspokojenie własnych potrzeb i poczucie kontroli. Myliłam się. Jemu chodziło o znacznie więcej a ja głupia pozostawałam w nadziei że całe zło które się w nim kryje jest tylko ułudą. 

Trzęsłam się stojąc nago naprzeciw wielkiego lustra w łazience. Nie było mi zimno, po prostu cholernie się bałam. Zmierzyłam się wzrokiem od góry do dołu i zastanawiałam się nad tym, co takiego zobaczył we mnie ten człowiek. Dlaczego chciał mnie skrzywdzić? Nigdy nie miałam do czynienia z sadystami, ludźmi z osobowością dyssocjalną czy po prostu z agresywnymi osobami. Nie wiedziałam do czego są zdolni. Unikałam strasznych filmów i książek. Nie chciałam znać zła które czyha za rogiem, zła które nas otacza, które stworzyło świat do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Nie chciałam poznawać tej natury człowieka. Zawsze widziałam w ludziach dobro, nawet w tych odrażających napalonych facetach którzy chcieli się ze mną pieprzyć. 

W momencie kiedy zostałam wyrzucona z domu, nie czułam już nic i szłam przez siebie jak przez mgłę. Nie dostrzegałam szczegółów, wykonując mechanicznie wszystkie czynności jakie człowiek powinien wykonać by przeżyć. Czasem mieszało mi się wszystko, od dnia po godzinę. 

Niekiedy zapominałam, że zostałam porwana i odzyskiwałam  poczucie wolności by z powrotem zacząć się bać. Umyłam całe swoje ciało które z wodą ostatni raz zetknęło się jakiś tydzień wcześniej. Włosy oblepiające mi kark drażniły, śliskość pod stopami drażniła, każdy mój ruch wydawał się obcy i niezdarny. W tym momencie nawet sama przed sobą nie potrafiłam wyjaśnić, dlaczego od kilku tygodni podejmowałam  tak głupie decyzje. Czułam, że jestem tylko marionetką albo widzem który jedynie obserwuje życie Carrie Ann Lawrence. Ślizgając się po mokrych kafelkach wyszłam spod prysznica i wytarłam się dokładnie. Jak zwykle, mechanicznie wykonałam wszystko, co było do zrobienia. Umyta, z uczesanymi i wysuszonymi włosami usiadłam na desce klozetowej. Czas się ubrać. Z torby którą wręczył mi Jared wyjęłam nie swoje ubrania, ale jakieś drogie, markowe patałaszki. Ze zdziwieniem oglądałam każdą część garderoby po kolei. Moi porywacze nie wyglądali na bogatych. Skąd wzięli pieniądze? Wiem, że mieli jakiś zespół ale Shannon mówił, że wydali dopiero dwa albumy i nadal muszą oszczędzać… teraz już wiem na co. 

Drogi, jak mi się wydawało strój przypominał trochę idealnie dopasowany do sylwetki mundurek szkolny. Miękki sweterek, delikatna koszula i idealnie skrojona spódnica. Do tego ciemne podkolanówki. Nie rozumiałam po co Shannon to zorganizował. Cała ta szopka, jakby nie mógł po prostu mnie zerżnąć. To nawet byłoby mniej dziwne. Delikatnie stąpając po wilgotnej podłodze wyszłam do sypialni. Jared tupiąc nerwowo jedną nogą stał przy komodzie i patrzył w ekranik blackberry które trzymał w dłoni. Gdy tylko mnie zobaczył, jego mina od razu się zmieniła. Nie był to zachwyt, nie był to podziw ani pożądanie. Widziałam żal w jego oczach. –Chodź tutaj – powiedział anemicznym głosem wzywając mnie również gestem. Podeszłam powoli patrząc przed siebie i usiadłam na łóżku. 
–Pamiętaj maleńka, nie sprzeciwiaj się mojemu bratu. Czasem jest naprawdę wulgarny i to co ci zrobi nie będzie przyjemne, ale uwierz mi, to się skończy. Prędzej czy później te zabawy mu się znudzą. – powiedział siadając po mojej lewej. Ja tylko wlepiałam wzrok w splecione na moich kolanach dłonie i czekałam na to, co nadejdzie. 
–Carrie… - powiedział cicho po czym niespodziewanie zagarnął mi włosy z ramienia na drugie, by mieć do nich lepszy dostęp. Wzdrygnęłam się, ale po chwili znowu siedziałam spokojnie. Jared, powtarzając jak jest mu przykro, zaczął zaplatać mi warkocz z tyłu głowy. Wytłumaczył, że takie były rozkazy jego brata i że jeśli nie chcę, to on przestanie. Nie odezwałam się ani słowem nadal trwając w otępieniu. Stwierdziłam, że bracia nie musieli mi niczego podawać. Wystarczyło, że zdałam sobie sprawę ze swojej bezsilności i momentalnie zaczęłam zachowywać się jak po jakiś lekach. Czułam jak jego palce delikatnie dotykają moich pleców gdy kończył zaplatanie warkocza. Nie wiem skąd, wziął gumkę i związał go na końcu, równie delikatnie jak wykonał całą tą czynność. Oddychałam nieco szybciej czując, że za chwilę nadejdzie ten czas. Jared westchnął cicho po czym wstał, podszedł do drzwi i otworzył je przede mną. Stanęłam obok niego. –Pokój nr 237.- pauza -Trzymaj się maleńka. – powiedział na pożegnanie na co ja mruknęłam i poszłam przed siebie z uniesioną głową.